Prawdopodobnie zaczęło się od tego, że alianccy żołnierze zobaczyli lampki i choinkowe drzewka, którymi Niemcy dekorowali swoje linie. A potem dało się słyszeć kolędy. Dowódcy przeciwnych oddziałów ustalali w swoich sektorach zawieszenie broni, by można było zabrać ciała poległych z pasa ziemi niczyjej. A potem żołnierze obu stron zaczynali wychodzić z okopów i dzielić się czekoladą i tytoniem.
Jeden ze szkockich żołnierzy wspominał Wigilię 1914 r.: „Ściskaliśmy sobie dłonie i składaliśmy życzenia. Rozmawialiśmy tak, jakbyśmy się znali od lat. Niemcy i Szkoci częstowali się nawzajem papierosami”.
Przez kilka poprzednich miesięcy walczący po obu stronach dostawali od przeciwnika tylko ostrzały artyleryjskie albo serie z karabinów maszynowych. Brytyjska propaganda wojenna przedstawiała Niemców jako barbarzyńców – „Hunów”, a w propagandzie cesarskiej Anglia była wrogiem „jednym i jedynym”. W Boże Narodzenie 1914 r. dla wielu żołnierzy niemieckich, francuskich i brytyjskich na froncie zachodnim wróg po raz pierwszy okazywał się takim samym jak oni człowiekiem, który też marznie w okopie, tęskni za domem i chce przeżyć.
Na Zachodzie bez zmian
Latem nikt jeszcze nie nazywał tego „wielką wojną” ani „pierwszą wojną światową”. Żołnierze jechali na front przekonani, że walki nie potrwają dłużej niż do końca roku. Ale po tym, jak alianci zdołali powstrzymać niemieckie natarcie na Paryż, obie strony próbowały się nawzajem pokonać w tzw. wyścigu do morza. Skutek był tylko jeden: od Flandrii na północy do granicy francusko-szwajcarskiej na południu zastygły dwie przeciwległe linie – kilometry drutu kolczastego, okopów, schronów i transzei. Pomiędzy nimi: pas ziemi niczyjej, poharatany lejami po pociskach. To był krajobraz wojny pozycyjnej. W ciągu czterech następnych lat miały w nim zginąć setki tysięcy żołnierzy.
Ale nikt wtedy nie wiedział, jak długo to potrwa i ile ludzkich istnień będzie kosztować. To, co niemieckie dowództwo określało z początku jako „przezimowanie w warunkach bojowych”, dla szeregowych żołnierzy po obu stronach okazywało się koszmarem. Jeśli we znaki nie dawała im się artyleria albo snajperzy, czyniły to deszcz, śnieg i mróz. Jeżeli okop znajdował się na niskim terenie, żołnierze – zwłaszcza brytyjscy – nierzadko brodzili w wodzie po kostki. Dla frontowych lekarzy codziennością stały się nie tylko rany po kulach i odłamkach, ale też odmrożenia i „stopa okopowa”.
Przybieżeli do Betlejem żołnierze
Na początku grudnia 1914 r. papież Benedykt XV wezwał walczące mocarstwa do choćby chwilowego zawieszenia broni na czas Bożego Narodzenia. Niemcy były skłonne się zgodzić, ale alianci odmówili. Żołnierze walczących armii nie mogli się więc spodziewać rozejmu.
Tak więc decyzje o przerwaniu ognia w Wigilię i Boże Narodzenie zapadały miejscowo i bez wcześniejszej zgody wyższych rangą przełożonych. A potem przekazywano je sobie z ust do ust. Dowódcy poszczególnych oddziałów albo ustalali warunki chwilowego rozejmu ze swoimi odpowiednikami po drugiej stronie frontu, albo po prostu przymykali oko, kiedy żołnierze obu stron – widząc, co się, nomen omen, święci – wychodzili z okopów na ziemię niczyją i wymieniali się z żołnierzami wroga świątecznymi podarunkami z domu. Pokazywali sobie skrywane pod płaszczami zdjęcia i razem śpiewali.
Mateusz Zimmerman